wtorek, 11 września 2012
bezradność
Takie mi zostało wspomnienie z końca świata na żywo, poczucie niemocy, bezsilności, bezradności. Dziś po kilku latach pewne emocje są silniejsze niż wtedy, kiedy myśleliśmy, że to nie dzieje się na prawdę. Obraz człowieka machającego z okna pamiętam najmocniej....
poniedziałek, 16 lipca 2012
A wiecie...
A wiecie, że już a chwilę nie będzie ciasta z wiśniami, tak
jak po tortach z kremem i truskawkami zostało tylko wspomnienie? Lato tak
strasznie się spieszy, tylko gdzie? Mam wrażenie, że nic nie robię tylko przycinam
to, co uschło i obrywam to, co przekwitło. Z nieba na zmianę, to deszcz, to
żar, komary wieczorami niemiłosiernie tną. Marudzę? Pewnie, że tak, bo niby
lato, a do wakacji jeszcze trzy tygodnie. Imperatyw przetwarzania mnie porywa,
choć nie wszystko przy tej pogodzie do przetwarzanie się nadaje. Chciałam
zrobić taka galaretkę porzeczkową, a wyszedł sok. Mam swoją kobiecą teorię,
dlaczego nie wyszło, tak jak wyjść miało, choć Mężowski się puka w czoło, ja
wiem lepiej. Jak zawsze ;)
wtorek, 26 czerwca 2012
letnio
Letnio powinno być, a tu leje. Kto to widział, żeby 26 czerwca chodzić w wełnianym swetrze, ale... ale... w ostatnim czasie nabywszy na wyprzedaży kalosze, a w sklepie z drugiej ręki płaszczyk przeciwdeszczowy i takiż kapelusik, jak się okazuje nie przeinwestowałam. Ubrana jestem cieplutko, kolorowo i stosownie do aury. Zdradliwej i wpędzającej mnie jednak (przy całym samozadowoleniu) w kłopoty, piorun był uderzył w sieć i spalił takąż kartę. I nie ma internetu zawodowego. Co uważam za spory afront ze strony burzy, bo gdyby się była zapowiadała, to by się wyłączyło to i owo i nie byłoby problemu, a tak ciemność widzę. A czas, mimo, że idą wakacje, pracowo nie zwolni, tylko będzie uporczywie przypominał o terminach, połowie roku i takich tam różnych. A tu klops.
poniedziałek, 11 czerwca 2012
z perspektywy
z perspektywy przedmieścia dzieje się niewiele, czasem da się zauważyć przejeżdżające samochody z powiewającymi chorągiewkami, a na międzynarodowej słychać klaksony. Nie jestem jednak pewna czy to nie irytacja kierowców na utrudnienia komunikacyjne. Dało się słyszeć w oddali krótkie, gromkie hurra!! w piątek i to właściwie wszystko. Wszystko? A!! no tak i jeszcze dwa samoloty więcej, ale też pewności nie ma, że to nie dodatkowe rejsy wakacyjno-zbliżające się. Ale w ogólności tak, Panie cisza i spokój. Nie znaczy, że jesteśmy na przedmieściu "ponad TO", choć zdaje się, że taka moda też się pojawiła. Powiewające niewiedzieć czemu sprawiają, że takie tam wierszyki powtarzamy, o tym kto jest kim. Gdybyśmy mieli do kogo, to i na międzynarodowej chętnie byśmy pomachali :). Bo czemu nie?
A w przerwach wzruszyłam się ślubem mojego "malutkiego" sąsiada, że to już, a ja taka ... znacznie starsza, nastawiłam nalewkę z czarnego bzu, zasmażyłam płatki róży. Z mną miłe spokojne cztery dni.
A w przerwach wzruszyłam się ślubem mojego "malutkiego" sąsiada, że to już, a ja taka ... znacznie starsza, nastawiłam nalewkę z czarnego bzu, zasmażyłam płatki róży. Z mną miłe spokojne cztery dni.
niedziela, 3 czerwca 2012
wsobie
wsobność mi przyszła do głowy, taki trochę egoizm ciut i egocentryzm ciut, niesłusznie cieszące się nie najlepsza sławą, kiedy wieczorem wieszałam na przepełnionym wieszaku bluzę. W sobie poszukiwać trzeba harmonii, zabiegani jesteśmy, a czas pożera jakiś potwór, nie mamy czasu na bycie, oto taką niespieszność codzienną. I wyjścia też nie mamy, bo czas nas stale pogania. Potrzeba nam wsobność. A moja harmonia wczorajsza wieczorna to mała niebieska kurteczka, przytłumione światło i na wpółuśpiony dom. I jestem absolutnie pewna, że nawet w Nepalu jej nie odnajdę, jeśli nie odnajdę jej w sobie. Cóż, że tylko na chwilę. Bo dziś się już śpieszę i robię to, na co rano nie będę miała ani chwili. Bo czasu będzie brak, a rano będzie deszcz i korki i nerwowe pokrzykiwania, ubieraj, zakładaj, wychodzimy, szybko.
piątek, 18 maja 2012
powiedz przecie...
kupiłam sobie lustro. Na urodziny.
Gdybym była dostała, uznałabym to za nazbyt wyraźną sugestię. A tak kupiłam sobie sama, kryształowe, lekko zgaszone, czas będzie płynął, w nim lustro i ja przed lustrem. Zawsze mnie to zastawiało, jak to jest.
Gdybym była dostała, uznałabym to za nazbyt wyraźną sugestię. A tak kupiłam sobie sama, kryształowe, lekko zgaszone, czas będzie płynął, w nim lustro i ja przed lustrem. Zawsze mnie to zastawiało, jak to jest.
W ogrodzie sąsiadki piwonie szykują się do kwitnienia, ogród jak zawsze oszałamia barwami, na sznurze wiatr wydyma firanki, tylko Jej już nie ma. Nic się nie zmienia, choć zmieniło się wszystko.
Przedmioty trwałe w uporze rzeczy.
Przedmioty trwałe w uporze rzeczy.
wtorek, 1 maja 2012
niech się święci :)
1 maj! Kiedyś na pochodzie i bywało fajnie. Że resentymenty? Nieeee, kiedy się ma mało lat, nie ma mowy o świadomości o co chodzi, ale taki spacer, a potem na lody i obowiązkowo na święto książki. Zawsze. Choć z pieniędzmi bywało różnie, to 1 maja zawsze trzeba było kupić, bo były dostępne. Po prostu. Dziwne, prawda? Że kiedyś, to nawet książka była towarem deficytowym, spod lady, albo dla znajomych, a my znajomych w księgarni nie mieliśmy, wiec obowiązkowo na 1 maja. Nie pamiętam, które są majowe, ale na bank jeden z Tomków Szklarskiego. Mało dziewczęca lektura, ale zaczytany na śmierć, nawet szukałam, żeby go uwiecznić na zdjęciu, jednak gdzież przepadł. Znajdzie się jak nie będzie potrzebny.
Pamiętam też, ze kiedyś po pochodzie siedzieliśmy w upalnym słońcu w parku i jedliśmy lody, dzień był tak piękny jak dziś, żar lał się z nieba, a w nocy na pół świadoma wypijałam jakieś paskudztwo. A miasto następnego dnia zlane było środkami chemicznymi. Po kilku latach poznałam młodego chłopaka, który w ramach służby wojskowej tego samego 1 maja, pracował przy budowie sarkofagu nad elektrownią w Czarnobylu. Choroba powoli pożerała jego ciało.
Ostatni pierwszy maj co się święcił był kompletnie obciachowy, musiałam iść ze szkoły z wychowawczynią rusycystką, pod paskudnymi sztandarami z raczej nie-idolami polskiej młodzieży Hanką Sawicką i Jankiem Krasickim. Ktoś wpadł na artystyczny pomysł wydrukowania na białym tle czerwoną farbą ich rozmytych twarzy, biało-czerwona braliśmy bez oporu, maki z papieru też, ale buźki wzięci nie miały. Nigdy później nie musiałam tego robić.
No, a potem ulicę 1 maja przemianowali na 3 maj co to u Polaków błogi raj. A książki to towar nadal deficytowy, bo drogi okrutnie.Szczerze mówiąc z beletrystki nie kupuję prawie nic. Chyba, że w taniej książce, ale najbliższe sensowne w Krakowie, więc co jakiś czas mam święto książki. Najbliższe pewnie na 1 czerwca, bo z wszystkich marzeń, Mały większy Człowiek takie ma właśnie. Dzień Dziecka w Krakowie :).Z Czarnobylem zanim, związana była ciekawa postać Rozalii z Chodkiewiczów Lubomirskiej, jedynej Polki zgilotynowanej w czasie rewolucji francuskiej, kiedyś gdzieś czytałam, że przed wybuchem jej duch miała się w Czarnobylu pojawiać, ale gdzie....? jak .....?
Dziś mamy cudny maj, mój ukochany miesiąc, a że już pisałam? wiem:), ale zaskoczona nagłym Majem -za Leśmianem, chłonę maj każdą komórka, wszystko cudnie kwitnie i pachnie, aromaty wiosny unoszą się w powietrzu, czereśnie jabłonie, już i bzy i kalina, azalie. Czy ubiegły maj był też tak cudowny?? Chyba się starzeję, ale tak zachwyca. Myślę, że może też tak pachnie Saska Kępa. Chodzą za mną majowe piosenki i też ta Bajmu, choć jeszcze piechotą do lata to nie. a na przedmieściu cudnie kwitnie jabłoń-struszeczka, pewnie ma ze sto lat bo 60 lat temu już była jak jest. Jabłuszka ma nie bardzo smaczne ale cudne do przetworów i wypieków. Ale zdjęcia to pewnie gdy cdn.
Pamiętam też, ze kiedyś po pochodzie siedzieliśmy w upalnym słońcu w parku i jedliśmy lody, dzień był tak piękny jak dziś, żar lał się z nieba, a w nocy na pół świadoma wypijałam jakieś paskudztwo. A miasto następnego dnia zlane było środkami chemicznymi. Po kilku latach poznałam młodego chłopaka, który w ramach służby wojskowej tego samego 1 maja, pracował przy budowie sarkofagu nad elektrownią w Czarnobylu. Choroba powoli pożerała jego ciało.
Ostatni pierwszy maj co się święcił był kompletnie obciachowy, musiałam iść ze szkoły z wychowawczynią rusycystką, pod paskudnymi sztandarami z raczej nie-idolami polskiej młodzieży Hanką Sawicką i Jankiem Krasickim. Ktoś wpadł na artystyczny pomysł wydrukowania na białym tle czerwoną farbą ich rozmytych twarzy, biało-czerwona braliśmy bez oporu, maki z papieru też, ale buźki wzięci nie miały. Nigdy później nie musiałam tego robić.
No, a potem ulicę 1 maja przemianowali na 3 maj co to u Polaków błogi raj. A książki to towar nadal deficytowy, bo drogi okrutnie.Szczerze mówiąc z beletrystki nie kupuję prawie nic. Chyba, że w taniej książce, ale najbliższe sensowne w Krakowie, więc co jakiś czas mam święto książki. Najbliższe pewnie na 1 czerwca, bo z wszystkich marzeń, Mały większy Człowiek takie ma właśnie. Dzień Dziecka w Krakowie :).Z Czarnobylem zanim, związana była ciekawa postać Rozalii z Chodkiewiczów Lubomirskiej, jedynej Polki zgilotynowanej w czasie rewolucji francuskiej, kiedyś gdzieś czytałam, że przed wybuchem jej duch miała się w Czarnobylu pojawiać, ale gdzie....? jak .....?
Dziś mamy cudny maj, mój ukochany miesiąc, a że już pisałam? wiem:), ale zaskoczona nagłym Majem -za Leśmianem, chłonę maj każdą komórka, wszystko cudnie kwitnie i pachnie, aromaty wiosny unoszą się w powietrzu, czereśnie jabłonie, już i bzy i kalina, azalie. Czy ubiegły maj był też tak cudowny?? Chyba się starzeję, ale tak zachwyca. Myślę, że może też tak pachnie Saska Kępa. Chodzą za mną majowe piosenki i też ta Bajmu, choć jeszcze piechotą do lata to nie. a na przedmieściu cudnie kwitnie jabłoń-struszeczka, pewnie ma ze sto lat bo 60 lat temu już była jak jest. Jabłuszka ma nie bardzo smaczne ale cudne do przetworów i wypieków. Ale zdjęcia to pewnie gdy cdn.
poniedziałek, 23 kwietnia 2012
osobiście
To mały krok dla ludzkości, ale wielki krok dla Małego Człowieka.
Mój Gucio stawia w swoim trzyletnim życiu pierwsze samodzielne kroki. Kto by pomyślał. :DD
Mój Gucio stawia w swoim trzyletnim życiu pierwsze samodzielne kroki. Kto by pomyślał. :DD
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
Historya ucieszna
Osoby dramatu Pani i Pan
Miejsce - poza rzeczywistością.
Pani zakupiła dwa urody wielkiej talerze, talerze urody wielkiej z sentencyją łacińską i owocem.Ach jakżeż Pani zachwycona, że udało jej się tanio owe talerze nabyć . Talerze oglądnęła wprzódy i z przodu i z tyłu, ale jak to bywa wirtualnie. Zapłaciwszy tęsknie wyglądała listonosza, co to nie zawsze dzwoni dwa razy. Kiedy onże wyczekiwany przybyły, niecierpliwie zaglądnęła do środka przesyłki, spodziewając się ujrzeć talerze urody wielkiej z sentencją łacińską i owocem. Nie jednym.
Jakież było Pani zdziwienie, kiedy nie owoce, a Lipnica Malowana, folklor, wesoły amerykański szczerzy swą gębę nieszczerą, odpust w Connecticut i polka z przytupem, łowicka wycinanka bladła przy urodzie talerzy jakie ukazały się jej oczom.
Cóż było robić pomyłka rzecz ludzka. Pisze zatem Pani do Pana list, że oto otrzymała, że dwa i talerze i całe i opakowane pięknie, ale nie jej, bo ona z owocem i sentencja i nie będzie robić kłopotu i te dwa też kupi, a potem wyrzuci. Tylko niechże Pan dośle te jej, te dwa z owocem i sentencją. Bo mylić się można i ona to rozumie.
Na to Pan, ze sprzedał, i proponował mailował mailował, a jak Ona nie odmailowała to uznał, że się zgodziła. Tego Pani było dość!! Zapałała gniewem ;). Jak to sprzedał!! Co!! komu!!! kiedy!! Jak Ona już kupiła zapłaciła i czekała??? Co proponował komu i jaki mail. Blyszczaty na oba śliepia czy jak??!!
Talerz to nie talerz, jak Pan potrzebuje talerza pod kapuchę i schabowy to Voilà!! A Pani chce owoce i sentencje. Łacińskie. Kupione.
Przecież to zaraz widać, że jak ktoś kupuje z sentencją łacińska to kulturalny, wykształcony i i.....ii i w ogóle.A on tak wziął i sprzedał. No jak tak można...
Zbrodnia to niesłychana, Pani zabija pana....
Miejsce - poza rzeczywistością.
Pani zakupiła dwa urody wielkiej talerze, talerze urody wielkiej z sentencyją łacińską i owocem.Ach jakżeż Pani zachwycona, że udało jej się tanio owe talerze nabyć . Talerze oglądnęła wprzódy i z przodu i z tyłu, ale jak to bywa wirtualnie. Zapłaciwszy tęsknie wyglądała listonosza, co to nie zawsze dzwoni dwa razy. Kiedy onże wyczekiwany przybyły, niecierpliwie zaglądnęła do środka przesyłki, spodziewając się ujrzeć talerze urody wielkiej z sentencją łacińską i owocem. Nie jednym.
Jakież było Pani zdziwienie, kiedy nie owoce, a Lipnica Malowana, folklor, wesoły amerykański szczerzy swą gębę nieszczerą, odpust w Connecticut i polka z przytupem, łowicka wycinanka bladła przy urodzie talerzy jakie ukazały się jej oczom.
Cóż było robić pomyłka rzecz ludzka. Pisze zatem Pani do Pana list, że oto otrzymała, że dwa i talerze i całe i opakowane pięknie, ale nie jej, bo ona z owocem i sentencja i nie będzie robić kłopotu i te dwa też kupi, a potem wyrzuci. Tylko niechże Pan dośle te jej, te dwa z owocem i sentencją. Bo mylić się można i ona to rozumie.
Na to Pan, ze sprzedał, i proponował mailował mailował, a jak Ona nie odmailowała to uznał, że się zgodziła. Tego Pani było dość!! Zapałała gniewem ;). Jak to sprzedał!! Co!! komu!!! kiedy!! Jak Ona już kupiła zapłaciła i czekała??? Co proponował komu i jaki mail. Blyszczaty na oba śliepia czy jak??!!
Talerz to nie talerz, jak Pan potrzebuje talerza pod kapuchę i schabowy to Voilà!! A Pani chce owoce i sentencje. Łacińskie. Kupione.
Przecież to zaraz widać, że jak ktoś kupuje z sentencją łacińska to kulturalny, wykształcony i i.....ii i w ogóle.A on tak wziął i sprzedał. No jak tak można...
Zbrodnia to niesłychana, Pani zabija pana....
czwartek, 12 kwietnia 2012
potem w mig się zje baby dwie...
Święta święta i już po....ale
Nadciągają święta, niczym tornado, myślę grzebiąc nożem w cieście kruchym zamarzniętym na kość w wielkopiątkową noc. Ciasto miało trafić na chwilę do zamrażarki, ale chwila ta trwała nazbyt długo i teraz przedmieście uśpione, szumią tylko urządzenia, wspierając osamotnioną na placu bitwy
Kiedy ciasto pokrojone na kawałeczki odkleiło się w końcu od podsypanej mąką miseczki, problemem stało się rozwałkowanie, indiańską metodą starte na tarce zmieniło się w spód mazurka makowego. ;)
Mamo, a upieczesz ten pyszny mazurek ten co w tamtym roku?; Kajmakowy? O tak ten, ten makowy! No to makowy. Jednak ubiegłoroczny mazurek mi sromotą, bowiem mleko i cukier za żadne skarby nie chciał się zmienić w kajmak, po kilku godzinach podgrzewania zdesperowana utarłam to co wyszło z masłem i w takiej półpustynnej postaci wylałam na ciasto. Przyczyna była w mleku kartonowym, w tym roku zaopatrzona w mleko z "woreczka" uwieńczyłam sukcesem dzieło. A mazurek kajmakowy znika u nas równo z chwilą zakończenia świąt, drugi wypróbowywany do tej pory trwa na posterunku, okazał się niewypałem i jego miejsce w przyszłym roku zajmie inny.
Wielkanoc od kilku lat ma swoją właściwą oprawę, odkupiłam sobie na starociach część serwisu śniadaniowego z motywem Indisch Blau i wszystko wróciło na swoje miejsce.
Ostatecznie Święta się odbyły i nawet było miło. Dobrze, że są tylko raz na jakiś czas, bo choć trwały dwa dni, to ja już od dwóch dni dojść do siebie nie mogę, marzę o tym żeby odpocząć.
środa, 28 marca 2012
Zanurzona w przeszłości
Zastanawiam się na czym polega magnetyzm przeszłości i moje przemyślenia na dziś to spełnienie i niezmienność. Przeszłość- nieustannie podlegając interpretacji i wielowątkowym odniesieniom jednostek, nie zmienia się, a to daje poczucie bezpieczeństwa. Coś co już było wydarzyło się, pozostanie takim na zawsze. Ludzie tam nie mogą mnie już rozczarować i zawieść, nie będą ani lepsi ani gorsi. Mogę się z nimi i z ich wyborami nie zgadzać, ale niczego to już nie zmieni. Nie mam złudzeń, przeszłość to nie świat słonecznego dzieciństwa, niemniej jednak jest ona bezpieczna i w niezmienności swojej swoiście czarująca. Poszukiwanie straconego czasu? Zanurzonych w przeszłości jest wielu, wystarczy otworzyć w przestrzeni wirtualnej jakiekolwiek okno. Tym razem rzecz się działa w realu.
Wybrałam się na koncert i spotkanie z "weteranką" II wojny światowej. Miała to być (w moich wyobrażeniach) miła, starsza Pani, pilot RAF-u, jak nic staruszeczka. Z opiekunką. Domyślałam się na czym ma polegać to spotkanie wyczytane na słupie ogłoszeniowym.
Kiedy Ją jednak zobaczyłam, pomyślałam, że to ktoś z grupy teatralnej. Młoda dziewczyna ubrana w prostą, brązową sukienkę, stylowe buty i fikuśny kapelusik - wyglądała jak żywcem przeniesiona z lat 40. Weteranki II WŚ natomiast ani śladu. Hmmm- myślałam -no to może najpierw inscenizacja?? A wspomnienia staruszeczki potem?? Hę? Przyznam, że przez chwilę była skołowana. Spodziewałam się żywego jak dąb Bartek pomnika historii, a tu tymczasem pojawiła się na scenie młoda dziewczyna o starej duszy .
Katy Carr jest 50 % Angielką, i równie, jeśli nie bardziej :) 50 % Polką, która jak na Angielkę świetnie mówi po polsku. Kiedy słuchałam jej opowieści o fascynacja latami 40. czasem młodości Dziadków i o inspirującej ją polskiej historii Kazika Piechowskiego - uciekiniera z Auschwitz, zastawiałam się na ile dziś jest to aktualne, może inaczej na ile czytelne w odbiorze dla takich powiedzmy Anglików?
Bo kiedy Katy śpiewała O mój rozmarynie, to ja znów "siedziałam" na drewnianym stole w kuchni mojej Babci, dziarsko machając nogami w rytm piosenki. Pewnie nigdy już od tego obrazu się nie uwolnię, i od tego dośpiewywanego przez Babcię "na sznurku" w kontekście tekstu.
Koncert mnie zachwycił. Katy jest bezpośrednia i naturalna. Stylizacja, vibrato w głosie, to co mówi i robi piosenkarka tworzą spójną, sentymentalną całość. Jest w tym co robi prawdziwa. I oczywiście śpiewa przepięknie - czystym, jasnym głosem.
Historia Kazika o którym Kate nagrała film, byłaby fascynującym scenariuszem filmowy, jedyna myśl jak przechodziła mi przez głowę to "Amerykanie zrobili by z tego kasowy hit".
Mały Człowiek jak urzeczony powtarzał później kluczowe metry z piosenki i z filmu. A że chłonny jest jak gąbka językowo stwierdził, że spotkanie było git, co zapewne oznacza, że się nie nudził i że mu się podobało. Mnie bardzo, żałuję tylko, że nie kupiłam płyty, ale nie zakładałam przecież, że staruszeczka-weteranka będzie je sprzedawać. Ot co. Pozory mylą :D
Wybrałam się na koncert i spotkanie z "weteranką" II wojny światowej. Miała to być (w moich wyobrażeniach) miła, starsza Pani, pilot RAF-u, jak nic staruszeczka. Z opiekunką. Domyślałam się na czym ma polegać to spotkanie wyczytane na słupie ogłoszeniowym.
Kiedy Ją jednak zobaczyłam, pomyślałam, że to ktoś z grupy teatralnej. Młoda dziewczyna ubrana w prostą, brązową sukienkę, stylowe buty i fikuśny kapelusik - wyglądała jak żywcem przeniesiona z lat 40. Weteranki II WŚ natomiast ani śladu. Hmmm- myślałam -no to może najpierw inscenizacja?? A wspomnienia staruszeczki potem?? Hę? Przyznam, że przez chwilę była skołowana. Spodziewałam się żywego jak dąb Bartek pomnika historii, a tu tymczasem pojawiła się na scenie młoda dziewczyna o starej duszy .
zdjęcie pochodzi ze strony katycarr.com
Katy Carr jest 50 % Angielką, i równie, jeśli nie bardziej :) 50 % Polką, która jak na Angielkę świetnie mówi po polsku. Kiedy słuchałam jej opowieści o fascynacja latami 40. czasem młodości Dziadków i o inspirującej ją polskiej historii Kazika Piechowskiego - uciekiniera z Auschwitz, zastawiałam się na ile dziś jest to aktualne, może inaczej na ile czytelne w odbiorze dla takich powiedzmy Anglików?
Bo kiedy Katy śpiewała O mój rozmarynie, to ja znów "siedziałam" na drewnianym stole w kuchni mojej Babci, dziarsko machając nogami w rytm piosenki. Pewnie nigdy już od tego obrazu się nie uwolnię, i od tego dośpiewywanego przez Babcię "na sznurku" w kontekście tekstu.
Koncert mnie zachwycił. Katy jest bezpośrednia i naturalna. Stylizacja, vibrato w głosie, to co mówi i robi piosenkarka tworzą spójną, sentymentalną całość. Jest w tym co robi prawdziwa. I oczywiście śpiewa przepięknie - czystym, jasnym głosem.
Historia Kazika o którym Kate nagrała film, byłaby fascynującym scenariuszem filmowy, jedyna myśl jak przechodziła mi przez głowę to "Amerykanie zrobili by z tego kasowy hit".
Mały Człowiek jak urzeczony powtarzał później kluczowe metry z piosenki i z filmu. A że chłonny jest jak gąbka językowo stwierdził, że spotkanie było git, co zapewne oznacza, że się nie nudził i że mu się podobało. Mnie bardzo, żałuję tylko, że nie kupiłam płyty, ale nie zakładałam przecież, że staruszeczka-weteranka będzie je sprzedawać. Ot co. Pozory mylą :D
wtorek, 20 marca 2012
Groszki i róże
Jakiś czas temu kiedy byłam nieco młodsza pierwszy dzień wiosny skończył się dla mnie dywanikiem u dyrekcji szanownej szkoły, bo podobno jako jedyna klasa w całej sporej szkole wybyłyśmy na wiosenne wagary. Chcąc znaleźć winnego - padło na mnie. W sumie nie wiem nawet dlaczego. Wagary pierwszodniowowiosenne kiedyś należały do tradycji szkolnej, potem się wszystko sformalizowało i tylko ew. indywidualnie?? Tak czy inaczej było fajnie. Ostatecznie dyrekcja szkoły uznała, że jeśli da się młodzieży "luz" i zorganizuje coś extra, to ze szkoły ona młodzież nie ucieknie. Od idei do czynu upłynął rok i w naszym skoedukowanym cielętniku odbył się pierwszy dzień wiosny z różnymi takimi atrakcjami i ram-pam-pam.
Zanim jednak pokazano nam Powrót posła markując dobrą zabawę, zalecono radosne przebrania. Otóż pomyślałam sobie, że zgodnie z tradycją porobię za marzannę, w okolicy bliższej nie ma rzeki, więc była nadzieja, że nie podzielę losu Wandy, co to nie chciała.... i jako marzannie ujdzie mi jednak ta wiosna na sucho. Zagłębiłam się w szafie moich rodziców i wydobyłam ubrania z innej epoki, skórzana kurtkę, podarte wranglery i ucieszny żakiet w kolorowe paski oraz inne przyległości. Wszystkie te znaleziska pochodziły ze starych paczek amerykańskich i miały za sobą nie tylko pierwszą, ale i kolejne młodości. Ja się sobie podobałam, nie ukrywam, że bardzo. Niestety nie mam dla poparcia swoich słów dowodów w postaci fotografii, bo mimo poszukiwań tkwią gdzieś. Razem z innymi Dziewczynami, przespacerowałyśmy się po naszym miastku, pozując tu i ówdzie, w pozach mniej niż bardziej wyszukanych. Wiosenne pajace. Fajnie było.
No i ...??
No i kiedy w sklepach pojawiły się w ostatnim czasie pastelowe kolory moja pamięć wykonała ekwilibrystyczne salto odsłaniając żakiet w pastelowe paski, ten którym kiedyś się przebrałam. Pytanie było tylko jedno gdzie on jest?. Stan z uwagi na jakość materiału nie budził wątpliwości, temu to tylko wojna nuklearna mogłaby zaszkodzić, problemem było gdzie. Dość powiedzieć, że znalazłam w ostatnim przeszukiwanym miejscu, ale był. Trzy razy wyprany i wywietrzony. Moda też wykonała salto i on niczym nie odbiega od dnia dzisiejszego. I prawie się mogę zapiąć ;).
A i jeszcze jedno ten żakiet ma tak lekko licząc 40 lat.
Zanim jednak pokazano nam Powrót posła markując dobrą zabawę, zalecono radosne przebrania. Otóż pomyślałam sobie, że zgodnie z tradycją porobię za marzannę, w okolicy bliższej nie ma rzeki, więc była nadzieja, że nie podzielę losu Wandy, co to nie chciała.... i jako marzannie ujdzie mi jednak ta wiosna na sucho. Zagłębiłam się w szafie moich rodziców i wydobyłam ubrania z innej epoki, skórzana kurtkę, podarte wranglery i ucieszny żakiet w kolorowe paski oraz inne przyległości. Wszystkie te znaleziska pochodziły ze starych paczek amerykańskich i miały za sobą nie tylko pierwszą, ale i kolejne młodości. Ja się sobie podobałam, nie ukrywam, że bardzo. Niestety nie mam dla poparcia swoich słów dowodów w postaci fotografii, bo mimo poszukiwań tkwią gdzieś. Razem z innymi Dziewczynami, przespacerowałyśmy się po naszym miastku, pozując tu i ówdzie, w pozach mniej niż bardziej wyszukanych. Wiosenne pajace. Fajnie było.
No i ...??
No i kiedy w sklepach pojawiły się w ostatnim czasie pastelowe kolory moja pamięć wykonała ekwilibrystyczne salto odsłaniając żakiet w pastelowe paski, ten którym kiedyś się przebrałam. Pytanie było tylko jedno gdzie on jest?. Stan z uwagi na jakość materiału nie budził wątpliwości, temu to tylko wojna nuklearna mogłaby zaszkodzić, problemem było gdzie. Dość powiedzieć, że znalazłam w ostatnim przeszukiwanym miejscu, ale był. Trzy razy wyprany i wywietrzony. Moda też wykonała salto i on niczym nie odbiega od dnia dzisiejszego. I prawie się mogę zapiąć ;).
A i jeszcze jedno ten żakiet ma tak lekko licząc 40 lat.
wtorek, 13 marca 2012
Pele-mele
Cenię sobie giełdy staroci, gdzie kolekcjonerzy wymieniają między sobą uwagi, dotyczące szczegółów przedmiotów, o których nie miałam pojęcia, że są cenne. Lubię giełdę samochodową, bo tam już nie ma "specjalistów", a tanio można kupić różne przydasie.
Ale najbardziej takie miejsca, w których groch z kapustą się miesza, gdzie sprzedawcy rzucają sobie od niechcenia ceny, często ceniąc bardziej to, co niecenne, od tego co cenne może być. Niedaleko Przedmieścia przy drodze międzynarodowej jest graciarnia, w garażu i na stryszku stoją obok siebie przywiezione z "wystawki" ciężkie toczone krzesła, wały korbowe, podrdzewiałe rowery, telewizory nie pierwszej młodości, którym ostatecznie cyfryzacja odbierze rację bytu etc.
Jest tam wszystko czego mi potrzeba i czego wcale nie potrzebuję. Ceny różne, a i poziom porozumienia różny również. Nie zawsze negocjowanie cen wchodzi w grę,a kiedy ja kupuję obrazki, oni sprzedają mi ramki tychże obrazków. Każdy, mam nadzieję, ma poczucie zadowolenia z przeprowadzonej transakcji. Ja, bo wygrzebałam pamiątkę I Komunii z 1908 roku , oprawioną zdaniem sprzedawcy w ramkę o wartości złotych dziesięciu. Zapłacone. Czasem trafi się gratis przy większych zakupach, raz były to dwa klosze ze szlifowanego szkła, "bo żyrandol nie dojechał, a ostatnio płytka z "czegoś" wykładana masą perłową - destrukt częściowy, ale po małym liftingu będzie wyglądać dobrze.
Kiedyś przeszedł mi koło nosa piękny stary rower, na białych oponach, istne czarno-złote cudo, . Szkoda. Graciarnie i wszelkiego rodzaju second-handy mają to do siebie, że czasu nie ma na myślenie dłuższe. Czasem dobrze jest złapać towar w garść i nosić go ze sobą, oglądając inne rzeczy lub przezornie zaklepać, że wezmę, nawet jeśli nie na pewno. Dlaczego? Dziwnym trafem przedmiot, wzięty raz do ręki przez zainteresowanego kupującego nagle ożywa, wystarczy nim poruszyć, lekko zdmuchnąć kurz, a już budzi zainteresowanie. Odłożony może przepaść bezpowrotnie, a już następnej takiej okazji nie będzie. Powrót do świata graciarni to znak widomy, że wiosna przyszła - równie dobry, co przebiśniegi. Każdemu według potrzeb. :). A na zdjęciu moje ostatnie łupy od obrusu do ....
środa, 29 lutego 2012
piątek, 17 lutego 2012
Retro charm czyli taka sobie historia...
romansu prababki. Sentymentalne pamiątki, zasuszone kwiatuszki, fragmenty tkanin, pukle włosów, uobecnienie nieobecnych.
Jest sobie gdzieś we wszechświecie niewielka, metalowa, okrągła rameczka, a w niej zeschnięty bukiecik - przypinka kwiatowa do męskiego stroju ślubnego. Nie ma już Panny Młodej i Pana Młodego również brak, tylko za szkłem kruche wspomnienie ślubu.
Było to w czasach kiedy małżeństwa aranżowano misternie i precyzyjnie jak pajęczą sieć, Ona miał 18 lat, była spadkobierczynią wielkiego nazwiska i właścicielką równie wielkiego posagu w ziemi i gotówce. Wychowana przez samotną matkę, porzuconą przez męża szaleńca i utracjusza. Żyła niespiesznym życiem prowincji kresowej.
On był spadkobiercą równie wielkiego majątku i równie wielkiego nazwiska, miał lat 30 żył życiem światowca, znały go rewie i kasyna wielkich miast.
Oboje nieco, ale tylko nieco, zbyt długo pozostawiali nie poślubieni. Nadszedł czas na weselne dzwony. Kontrakt ślubny został zawarty, ustalono sposób przekazania posagu, ilość łyżeczek, sreber i bielizny stołowej oraz pościelowej, zamówiono suknie wizytowe i dzienne oraz batystowe chusteczki.
On od dnia zaręczyn do dnia ślubu przesyłał jej bukieciki kwiatów w kolorach od czerwonego do białego, słodycze, kandyzowane owoce, biżuterię i ucałowania rączek. Spotkania z przyzwoitką muśnięcia dłoni, czasem czuły szept. Wymiana uprzejmości, nieśmiałe spojrzenia. W miejsce rozsądku rodziła się miłość.
Ślub odbył się w listopadzie 1882 roku w Warszawie, dwa wielkie rody połączone węzłem małżeńskim, wielkie kresowe majątki z czasem miały złączyć się w całość. Ślubne toasty, odwołania do drzew genealogiczne i do Rzymian.
Pan młody z delikatna przypinką kwiatową, Ona w białej sukni i wianuszków z kwiatów pomarańczy. Szczęście. Małżeństwo. Romantyczna miłość. Ubóstwiana narzeczona stała się ubóstwianą żoną.
Udają się w podróż poślubna na południe Europy, szybko, szybko. On pokazuje jej świat dobrze mu znany, ona zachwyca sie światem znanym z opowiadań, serce jej drży z zachwytu. Snują palny na przyszłość, Rodzina oczekuje radosnych wieści. Młoda Pani nie domaga to wzruszenie nadmiar emocji. Za szybko, za szybko.
Cztery miesiące po ślubie, na sennej fotografii łagodnie przechyla głowę na wysokich poduszkach w burzy jasnych włosów. Łagodna i piękna.
Romeo żył dalej. Bo musiał. Zasuszona przypina w metalowej ramce, pielgrzymki do trumny.
Trzy lata po pierwszym ślub drugi, kontrakt zawarty, wielkie majątki, wielkie nazwiska połączone węzłem małżeńskim. Rozsądek, dzieci, życie zgodne z oczekiwaniami.
Podobno powoził zbyt szybko, podobno dlatego zasłabła, podobno chore serce, podobno jego wina, podobno co noc był przy niej, podobno czekała na niego, zawsze za uchylonymi drzwiami…podobno w końcu ją zobaczył.
Jest sobie gdzieś we wszechświecie niewielka, metalowa, okrągła rameczka, a w niej zeschnięty bukiecik - przypinka kwiatowa do męskiego stroju ślubnego. Nie ma już Panny Młodej i Pana Młodego również brak, tylko za szkłem kruche wspomnienie ślubu.
Było to w czasach kiedy małżeństwa aranżowano misternie i precyzyjnie jak pajęczą sieć, Ona miał 18 lat, była spadkobierczynią wielkiego nazwiska i właścicielką równie wielkiego posagu w ziemi i gotówce. Wychowana przez samotną matkę, porzuconą przez męża szaleńca i utracjusza. Żyła niespiesznym życiem prowincji kresowej.
On był spadkobiercą równie wielkiego majątku i równie wielkiego nazwiska, miał lat 30 żył życiem światowca, znały go rewie i kasyna wielkich miast.
Oboje nieco, ale tylko nieco, zbyt długo pozostawiali nie poślubieni. Nadszedł czas na weselne dzwony. Kontrakt ślubny został zawarty, ustalono sposób przekazania posagu, ilość łyżeczek, sreber i bielizny stołowej oraz pościelowej, zamówiono suknie wizytowe i dzienne oraz batystowe chusteczki.
On od dnia zaręczyn do dnia ślubu przesyłał jej bukieciki kwiatów w kolorach od czerwonego do białego, słodycze, kandyzowane owoce, biżuterię i ucałowania rączek. Spotkania z przyzwoitką muśnięcia dłoni, czasem czuły szept. Wymiana uprzejmości, nieśmiałe spojrzenia. W miejsce rozsądku rodziła się miłość.
Ślub odbył się w listopadzie 1882 roku w Warszawie, dwa wielkie rody połączone węzłem małżeńskim, wielkie kresowe majątki z czasem miały złączyć się w całość. Ślubne toasty, odwołania do drzew genealogiczne i do Rzymian.
Pan młody z delikatna przypinką kwiatową, Ona w białej sukni i wianuszków z kwiatów pomarańczy. Szczęście. Małżeństwo. Romantyczna miłość. Ubóstwiana narzeczona stała się ubóstwianą żoną.
Udają się w podróż poślubna na południe Europy, szybko, szybko. On pokazuje jej świat dobrze mu znany, ona zachwyca sie światem znanym z opowiadań, serce jej drży z zachwytu. Snują palny na przyszłość, Rodzina oczekuje radosnych wieści. Młoda Pani nie domaga to wzruszenie nadmiar emocji. Za szybko, za szybko.
Cztery miesiące po ślubie, na sennej fotografii łagodnie przechyla głowę na wysokich poduszkach w burzy jasnych włosów. Łagodna i piękna.
Romeo żył dalej. Bo musiał. Zasuszona przypina w metalowej ramce, pielgrzymki do trumny.
Trzy lata po pierwszym ślub drugi, kontrakt zawarty, wielkie majątki, wielkie nazwiska połączone węzłem małżeńskim. Rozsądek, dzieci, życie zgodne z oczekiwaniami.
Podobno powoził zbyt szybko, podobno dlatego zasłabła, podobno chore serce, podobno jego wina, podobno co noc był przy niej, podobno czekała na niego, zawsze za uchylonymi drzwiami…podobno w końcu ją zobaczył.
Historia prawdziwa, a że jak z Mniszkównej?
Zdarza się.
Zdarza się.
niedziela, 12 lutego 2012
keep smiling darling, keep smiling
Okres świąteczny już decydowanie dawno za nami, ale jakoś nie mogę zapomnieć o niezapomnianym spotkaniu z rodziną. Przed każdym takim, podnoszę jakość doprowadzania mieszkania do stanu nadużywalności, i tłumaczę sobie, że Rodzina to też ludzie. I jest fajnie.
Spotykamy się raz, może dwa razy do roku. Ma być miło i sympatycznie, ale w tym roku zadałam sobie pytanie - Po co? No, po co, do cholery?
Skoro mamy rozmawiać o niczem, wystarczyłoby wymienić świąteczne uprzejmości drogą pocztową, kartką najlepiej, bo zbyt duża powierzchnia emalii skłoniłaby mnie do rozwlekłych wynurzeń o istocie mojego życia na przedmieściu i nie daj Boże problemach dnia codziennego. A tak karta pocztowa współczesna powierzchnie ma zdecydowanie ograniczoną. Gdyby jeszcze zdecydować się na taką z gotowymi życzeniami, to wystarczyłby właściwie tylko podpis i …data? Nie, nie przypuszczam, że jak ja przechowują, wiec bez daty.
Tymczasem buzi, buzi, Wesołego. A potem - no tak śniegu w tym roku nie ma, - no nie ma, -zdrowi jesteście, a co tam w szkole acha, to miło – no miło, jak jasna cholera miło. Ślicznie, lukrowanie jak piernik na choince nie my pierników nie lubimy, ale może serniczek…
Taki gładki świat, bezpieczny świat. W końcu każdy jest kowalem itd. Problemy? Środków nie zawsze stan wystarczający? W zasadzie jak ciężko, to sprzedać mogę sobie przedmieście w cholerę, założyć firmę produkującą łopatki do silników,a pomysł na usługi w kryzysie to bzdura, rzuciwszy w kąt pracę,(bo i tak marna), dzieci (no widzisz, a tak się martwiłaś, a wszystko w porządku / nic w porządku nie jest…/) i dom poszukać szczęścia indziej gdzieś itd. i w tym guście.
Próbowałam jeszcze czas jakiś tak jakoś porozmawiać, że aleeee...?, że bo.... Zanim do mnie dotarło, ze rozmawiać nie chcą. Gładko, z uśmiechem, korporacyjnie, wszystko w porządku, nasze problemy naszymi problemami, Uśmiechamy się, uśmiechamy!
Spotykamy się raz, może dwa razy do roku. Ma być miło i sympatycznie, ale w tym roku zadałam sobie pytanie - Po co? No, po co, do cholery?
Skoro mamy rozmawiać o niczem, wystarczyłoby wymienić świąteczne uprzejmości drogą pocztową, kartką najlepiej, bo zbyt duża powierzchnia emalii skłoniłaby mnie do rozwlekłych wynurzeń o istocie mojego życia na przedmieściu i nie daj Boże problemach dnia codziennego. A tak karta pocztowa współczesna powierzchnie ma zdecydowanie ograniczoną. Gdyby jeszcze zdecydować się na taką z gotowymi życzeniami, to wystarczyłby właściwie tylko podpis i …data? Nie, nie przypuszczam, że jak ja przechowują, wiec bez daty.
Tymczasem buzi, buzi, Wesołego. A potem - no tak śniegu w tym roku nie ma, - no nie ma, -zdrowi jesteście, a co tam w szkole acha, to miło – no miło, jak jasna cholera miło. Ślicznie, lukrowanie jak piernik na choince nie my pierników nie lubimy, ale może serniczek…
Taki gładki świat, bezpieczny świat. W końcu każdy jest kowalem itd. Problemy? Środków nie zawsze stan wystarczający? W zasadzie jak ciężko, to sprzedać mogę sobie przedmieście w cholerę, założyć firmę produkującą łopatki do silników,a pomysł na usługi w kryzysie to bzdura, rzuciwszy w kąt pracę,(bo i tak marna), dzieci (no widzisz, a tak się martwiłaś, a wszystko w porządku / nic w porządku nie jest…/) i dom poszukać szczęścia indziej gdzieś itd. i w tym guście.
Próbowałam jeszcze czas jakiś tak jakoś porozmawiać, że aleeee...?, że bo.... Zanim do mnie dotarło, ze rozmawiać nie chcą. Gładko, z uśmiechem, korporacyjnie, wszystko w porządku, nasze problemy naszymi problemami, Uśmiechamy się, uśmiechamy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)