Najpierw spróbowałam napisać coś o sobie, w jednym słowie, wydawało mi się bowiem, że ktoś kto gromadzi nadmierną ilość zbędnych przedmiotów, jest manelarzem (manelarą w żeńskiej formie), ale okazało się dzięki dobroci gooogli, że manele to styl muzyczny. Zaryzykowałam i choć byłam przekonana, że mała zamiana jednej samogłoski na drugą może być zamianą brzemienną w skutkach (i tu się nie myliłam), ale menlarą też nie jestem. Zdecydowanie jakby? uff??
Tak czy inaczej, podziwiając blogowe życie, nabieram chęci na kompozycyjnie dyspozycyjną przestrzeń własną. Żeby było tak pięknie, fotogenicznie i zdjęcia, żeby można było robić pod dowolnym kątem,a potem je czasem pokazywać? Problem polega na tym, że lgną do mnie rzeczy dawne, czasem nawet i z duszą, ale poranioną. Na targowisku mam poczucie, że muszę je ocalić od zapomnienia, a potem hhm ich brzydota wyłazi z pordzewiałych haków, odrapanej farby etc. A na rewitalizację czasu jakby brak.Stały. Mam na ten przykład lustro, urody wielkiej, kryształowe. Z prostą, lecz ciekawą rama, kupiłam, choć pachniało kurnikiem, było w kolorze ecru. Odrapać, oczyścić, wytruć kołatka i dodać blasku. Niestety pod warstwą białą pokazał się mazerunek i tu już mi zadrżała ręka. I tak sobie stoi odrapane pół na pół. Oglądnęłam go dziś i chyba powieszę, a jak będą pytać to powiem, że tak miało być. Mam też walizkę, w środku cudowna skóra, piękna tkanina i dawna precyzja wykonania, z wierzchu - hmm tak sobie stan. I mydelniczkę, co miała być do emaliowania, ale chyba się nie da ;). A i mam jeszcze taką szafeczkę na wieszanie kubeczków z trzema szufladkami, i wieszaczkami z których cześć już wykręciłam i zaginęły w akcji, ale też jej nie mam kiedy wyczyścić.
Lgną do mnie też rzeczy te, które dawne nie są, a urodę mają dyskusyjna. Co robić, kiedy rozchwianie hormonalne, emocjonalne, stany przed i po pensyjne, mają wpływ niebagatelny na moje wybory. Czasem też do głosu dochodzi umamusiowienie (od czasu do czasu) odbierające resztki zdrowego rozsądku. Ale ad rem.
Przychodzi jednak taki czas, że budzi się we mnie pragnienie stworzenia przestrzeni doskonałej, harmonijnej i stylistycznie jednolitej i mimo najszczerszych chęci......... nie wychodzi. Schowałam już zieloną ceramikę made in Ikea, upchnęłam w szafki porcelanę angielską ze scenami z polowań, indisch blau jakoś mi się z nią nie komponuje. (Z porcelaną angielską było tak. Pan Mąż pojechał do klamociarni nieodległej i dzwoni i mówi "wiesz są te filiżanki, co to je mamy tanie po 2 zł sztuka może wezmę" Jakie filiżanki co my mamy?? - myślę i pytam. No te.... no wiesz, co to Babcia miała - mówi On. AAAAAAAAA to kup. Jak już kupił - to nie te, nie takie i w ogóle jaka Babcia.... Następnym razem jak zadzwonił powiedziałam NIE KUPUJ!!! Kupił miseczkę tak piękną, że wysłałam po resztę, a tej już nie było i bądź tu człowieku mądry!)
Ale. Przestawiam to wszystko co mam i co musiałam kupić i bez czego nie mogłam wyjść i nadal mam szalony eklektyzm. O ile można tak powiedzieć. A potem przychodzi moja psiapsiółka i mówi - wiesz u Ciebie to nawet tego kurzu tak bardzo nie widać, tak masz to wszystko zastawione. Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa ;)
Ps. nawet jak kąt jest dowolny to da się zobaczyć, że nie ja jedna mam skłonności do przedmiotów