Zdarza mi się ostatnio pobierać nauki w dużym mieście uniwersyteckim. W sobotnie poranki wita mnie gwar dworcowy i zamglone wieże przy rynku. Idę pustawymi ulicami, a za mną raźno stuka mój przeciążony prowincjonalizm. Miasto vitange, przepełnione gośćmi nie zawsze w porę, statystyki rosną, chodniki pokrywa prześniony piątkowy wieczór. Sycę się zimową porą, z niepokojem czekam na wiosnę, kiedy zmuszona będę w procesyjnym uniesieniu iść przepełnionymi ulicami.
Z szyb wystawowych powoli znika Merry i czasem też Christmas, a wypływa szyk nocy sylwestrowej. Nie kupiłam ozdób wcześniej- próżno o nich marzyc dziś. Na świątecznym bazarku, chyba tylko grzaniec nie jest made in China, pewności jednak brak. Brak mi też czasu na dawną niespieszność, brak mi dawnego wielkomiejskiego prowincjonalizmu. Wolałabym, żeby wszystko nie zmieniało się tak szybko.