wtorek, 11 maja 2010

Moi dziadkowie mieli najpiękniejszy ogród na świecie. Umówmy się - dziś nie wygrałby żadnego ogrodniczego konkursu, no może w stylu mocno vintage, choć i tu mam uzasadnione wątpliwości. Dzięki jego szeroko rozumianej oryginalności, nie było w nim żadnych ograniczeń dla dzieci. Ogródek reprezentacyjny - z piwoniami chroniącymi do złego, naparstnicami od czarów, różami na konfitury, kluczykami i paprociami był przed domem, po prawej stronie, pod oknem kuchni, po lewej stronie była studnia nad nią gruszka, a gruszki najlepsze były w zimie, wysuszone i podgrzane na piecu, obok jesion i pod nim takie malutkie drobne pokrzywy.
Za to za domem było dużo bardziej swobodnie, a jedynym ograniczeniem dla buszujących były pokrzywy, dokuczliwe szczególnie wtedy, kiedy spadało się z jabłoni, podkradało maliny, albo młodą marchewkę. Za ogrodem wił się strumień. "Wił się" to bardzo ładne słowo prawda?? Takie malownicze. Strumień kiedyś malowniczy był. Zapewne. W czasach swojej świetności. I wtedy słowo "wił" pasowało do niego lepiej. Za moich czasów strumień kilka razy w roku zalewał część ogrodu. Wiosną było to gwarancja łanu kaczeńców,a późną jesienią obietnicą zimowej ślizgawki. W czasach jednak, kiedy Ewa była mała, strumień stawał się letnim kąpieliskiem i źródłem raków i ryb. Zupa rakowa nie wydawała jej się w związku z tym niczym szczególnym. Francuzi, co to raz przyjechali z wizytą, nad jego brzegiem, ku uciesz miejscowej dzieciarni łapali żaby. Co różnica żaby czy raki.
W moich czasach trzeba było już uważać, żeby do strumienia nie wpaść, bo konsekwencje mogły być straszne, zarówno zdrowotne, jak i społeczne.
Nad strumieniem, rosły wierzby i olchy, rosły też najbardziej kłujące krzaki agrestu, o owocach maleńkich, ale wartych grzechu. Wiosną ich jedzenie mogło mieć konsekwencje straszne, bo jak wiadomo w zielonym agreście są gnieżdżą się maleńkie żaby...
Uwielbiałam to miejsce, w którym bezpiecznie można było mieć najdziksze pomysły, chodzić po drzewach, spadać z nich, drapać sobie nogi i ręce, a jedyną konsekwencją było czasem dłuższe wieczorne siedzenie w balii. Mimo, że pozbawieni wszelkich dobrodziejstw świata współczesnego, byliśmy tam niezwykle szczęśliwi. Choć, kiedy uczyłam się jeździć na rowerze i zjechałam z górki, rozbiłam rower, podrapałam się i pooobijałam niemiłosiernie, to szczęśliwa byłam nieco mniej i nie wiem, czy dlatego, że wszystko mnie bolało czy dlatego, że uszkodziłam ten cud techniki.

Dziś mój ogród nie jest duży, właściwie jest ogródkiem, ciągiem rabat obsadzonych gęsto roślinami, które od lat rosły na przedmieściu, ideałem ogrodowej tęsknoty