Gdzie oka nie przyłożyć przygotowania do Świąt idą pełną parą. Szycie, ozdoby i inne przyległości przedświąteczne. A mnie się jakoś tak nie bardzo chce. Sprzątać i ozdabiać. Wykonałam i owszem wieniec adwentowy, ale zrobiłam to szybko i z tego, co było akurat pod ręką. Brzydkie (dwa lata temu) świeczki, okazały się nagle uroczo cynamonowe w kolorze i do nich dobrałam całą resztę. Wyprałam firankę, ale nie mogę jej powiesić. Nie, jasne, że nie ma przeszkód natury formalnej. Nie chce mi się i już. Wiem, wiem, że święta to nie czas sprzątania, już gdzieś kiedyś udało mi się to przeczytać, że należy cały rok itd. I zaraz poczułam się jeszcze większą fleją, leniem i bałaganiarzem niż zwykle. Tylko kiedy zwykle to ja lubię takie przedświąteczne porządki (nieprawda, nie lubię sprzątać!)i nie dorabiam sobie ideologii (choć kto wie? może?). Ale TO sprzątanie to rytuał i zabieg magiczny, takie oczyszczanie przestrzeni z tego co złe, nieczyste i to zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Gotowość na czas odmienny. Bo przecież za chwilę choć na chwilę wszystko ma się stać inne, racjonalnie nieracjonalne. Kolejna próba ocalenia straconego czasu - w którym światło, barwa i zapach są niezmienne i prawa zmieniać się nie mają. Nawet jeśli nie będzie pięknie, będziemy chcieli wierzyć, że można, nawet przez chwilę. I co dla mnie najważniejsze - poczucie obecność.
Choinka w domu moich dziadków na tle okna, naprzeciw drzwi, zawsze w tym samym miejscu. Między oknami na kloszu tort, z równo ułożonymi dookoła połówkami orzechów. Na piecu ogrzane i lekko podsuszone gruszki, dla mnie. Cała rodzina przy stole. Talerzyki z niebieskim wzorem. Stoję w sieni i przykładam nos do szyby, przez którą widać tylko poświatę na śniegu. Zaraz wychodzimy.... Śnieg skrzypi pod nogami, ciepło tamtego domu pozostawiam za sobą. Już na zawsze.
To może jednak ....
czwartek, 10 grudnia 2009
poniedziałek, 30 listopada 2009
oczekiwanie
Już w samym oczekiwaniu jest tyle przyjemności. Dwa tygodnie temu upiekliśmy małą porcję pierników. Z nowego przepisu. Bardzo prostego, dość powiedzieć, że wszystko zajęło nam niecałą godzinę - od roztopienia miodu do gotowych pierników. W całym domu unosił się miły, świąteczny zapach. Śpieszyło się nam. Bardzo. Bo pierniki i mleko miały trafić na okno. To nie był mój pomysł i nie moja tradycja. Ale cóż było robić. W moich czasach wystarczyło być grzecznym, w miarę. I nie trzeba było obłaskawiać Świętego i jego (sic!) reniferów, dodatkowo pierniczkami i mlekiem. Trzy listy trafiły na okno - rysunkowy, rysunkowo-opisowy (tak na wszelki wypadek) i ostatecznie łopatologia - wycinanowosupermarketowy. To może dlatego te pierniczki i mleko? Choć tak na prawdę mam świadomość ich komercyjności.
Mikołaj w nocy był, pierniczki zjadł i wypił mleko, zabrał też listy. Mały chodzi po domu i wyśpiewuje zasmarkanym głosem "czy to tylko nocny strószszsz, czy Mikołaj jedzie juszszszsz". Pioseneczka jest niemelodyjna, ze skomplikowanym i jakimś takim niespójnym tekście. Bo kto widział nocnego stróża??? My czekamy na Mikołaja. W tym roku nie idziemy na żadne spotkanie. A żal mi trochę, bo zwykle chodzimy do takiego tradycyjnego, biskupiego, słuchamy legendy i jest prawdziwie. Jakby bardziej. Nawet jak Mikołaj ma buty marki tygrys i obrączkę na palcu.Co robić takie czasy. Zawsze to jednak Święty, a nie krasnal. W tym roku zostaje nam wyczekiwanie i nadzieja, że tym razem uda się Go zobaczyć.
sobota, 31 października 2009
Śpij słodko.Ocalić od zapomnienia.
Bardzo chciałam Wam opowiedzieć o Karli, chciałam to zrobić pierwszego listopada, ale się nie udało. Nie udało się również później. A nastrój zmieni się za chwilę i już dla Karli nie będzie miejsca. Nie udało się, bo nie wiem jak o niej opowiedzieć.Nie wiem jak zacząć, jak dopisać ciąg dalszy.
Jak napisać o Karli, o której nic nie wiem!? O mojej Czeszce. O dziewczynie, o której nikt już nie pamięta, której pamięć nie wzrusza, nie wywołuje tęsknoty.
Karla była. Tyle wiem na pewno, żyła krótko, zdążyła zostać żoną, nie zdążyła,(zdążyła?)zostać matką. Umarła za wcześnie, chorowała długo, umarła nagle, na kaszel, na grypę. Daleko od domu, samotna i obca, w kraju i języku, a teraz i w ziemi. Mąż był. Tak przystojny jak Karel Gott w czasach świetności, a może stary i brzydki?? Był strażmistrzem, czyli zdaje się policjantem, choć długi czas myślałam, że strażakiem. Czy rodzice wydali ją za mąż, bo on był bogaty i ustosunkowany, a może to on ożenił się z nią dla posagu. A może miała tyle szczęścia, że wyszła za mąż z miłości i na prawdę była dla niego najdroższą i ukochaną. Nie potem, nie na końcu. Tylko zawsze.
I właściwie nic więcej? Poza tym, że była, to tej wiedzy niewiele. Poruszyła mnie jej pogłębiająca się samotność. Świadomość, że pewnego dnia ostatecznie zagubi się i zniknie ostatni dowód jej istnienia. Wichura naruszyła trwałość postumentu, złodzieje ukradli żeliwny krzyż, ktoś kamieniem uderzył w jej porcelanową twarz.
Karla, żona strażmistra, na której grobie nikt od lat nie świecił świateł, dowodów pamięci.
Kiedyś była starsza ode mnie, będąc żoną, wydawała się tym poważniejsza.Teraz już zawsze stawać się będzie się coraz młodsza i wzrusza mnie tym coraz bardziej. Mimo śmierci poddana upływowi czasu. Choć patrzy tak dojrzale. Z smutno.
Karla jest i pozostanie zagadką. Może lepiej tajemnicą.
Bo przecież była. Słodka i delikatna. Kochana. Nie skazana na niepamięć.
Karla Sulcowa r. Cizkowa
chot stażmistra 1878-1901.
Śpij słodko moja draha chtu
Tylko tyle mogę jej dać.
niedziela, 24 maja 2009
ogrodowo...
Pada. Rośliny i ślimaki mają się w związku z tym wyjątkowo dobrze. Te pierwsze zielenią się i złocą i obiecują rychłe kwitnienie,a te drugie traktują ogród jak darmową stołówkę z nieograniczonym abonamentem. Prośba do ślimaka już dawno przestała być aktualna, bo Nieproszony żywi się czym popadnie i sprowadza dalszychbliższych krewnych, a ci mają tłuste, wypasione, bezdenne wręcz brzuszyska i żadnych zahamowań.Dosłownie żadnych.
W mojej ekologicznej restauracji do dań ulubionych należą funkie vel hosty. Konkurencja jest jednak ostra, ja używam wszelkich dostępnych metod pozbycia si nieproszonych gości, a one - ślimaki, nasyłają na mnie kolejne wygłodniałe pokolenia. Walczymy pod sztandarami >ratuj liście!!!! zjedz liście!!!!
Uroda funkii tkwi bowiem w liściach,a subtelne kwiaty wydają się być w tym wypadku ubocznym dziełem natury.
Stare odmiany rosły w ogrodzie od zawsze.A ponieważ były od zawsze udało mi się ich nie zauważać, one zresztą też nie narzucały swojej obecności. Najpierw siedziały cicho, gładząc zielone, czasem białobrąbione spódnice, skromne, spuszczające oczy i rumieniące, kiedy zanadto podały na nie słoneczne promienie. Z czasem jak przystało na nestorki og-Rodu, rozkładały spódnice coraz szerzej i przypominały zadowolone z siebie ciotki, gwarzące w ciepłym półcieniu. Po kilku latach ze zdziwieniem zauważyłam, że "ciotki" mają ogromną rodzinę, i że są w niej funkie maleńkie i funkie olbrzymy, a barwa spódnic jest wręcz zielenie nieograniczona. Wszystkie które trafiają do ogrodu, najpierw jak nestorki rosną słabo, a kiedy osiągną już przynajmniej trzyletnią dojrzałość, zachwycają. Kilka lat temu posadziłam je w gromadzie, teraz mam ochotę porozrzucać je po ogrodzie. Dla ich piękna. A ślimaki...
W mojej ekologicznej restauracji do dań ulubionych należą funkie vel hosty. Konkurencja jest jednak ostra, ja używam wszelkich dostępnych metod pozbycia si nieproszonych gości, a one - ślimaki, nasyłają na mnie kolejne wygłodniałe pokolenia. Walczymy pod sztandarami >ratuj liście!!!! zjedz liście!!!!
Uroda funkii tkwi bowiem w liściach,a subtelne kwiaty wydają się być w tym wypadku ubocznym dziełem natury.
Stare odmiany rosły w ogrodzie od zawsze.A ponieważ były od zawsze udało mi się ich nie zauważać, one zresztą też nie narzucały swojej obecności. Najpierw siedziały cicho, gładząc zielone, czasem białobrąbione spódnice, skromne, spuszczające oczy i rumieniące, kiedy zanadto podały na nie słoneczne promienie. Z czasem jak przystało na nestorki og-Rodu, rozkładały spódnice coraz szerzej i przypominały zadowolone z siebie ciotki, gwarzące w ciepłym półcieniu. Po kilku latach ze zdziwieniem zauważyłam, że "ciotki" mają ogromną rodzinę, i że są w niej funkie maleńkie i funkie olbrzymy, a barwa spódnic jest wręcz zielenie nieograniczona. Wszystkie które trafiają do ogrodu, najpierw jak nestorki rosną słabo, a kiedy osiągną już przynajmniej trzyletnią dojrzałość, zachwycają. Kilka lat temu posadziłam je w gromadzie, teraz mam ochotę porozrzucać je po ogrodzie. Dla ich piękna. A ślimaki...
poniedziałek, 18 maja 2009
Ogłoszenie
W związku z faktem, że właścicielka bloga przeniosła się do ogrodu, blog nie mając innego wyjścia podąży za nią. Tyle ogłoszenia. :D
Zdecydowanie nie jestem najczęściej piszącą osoba w świecie wirtualnym, ale moje pisanie miało trochę przywrócić mnie chęci wypowiadania się w ogóle. Bo ostatnimi czasy ogarnęło mnie ogólne nicniechcenie, niechcenie do czytania dla przyjemności, bo z obowiązku to czytam, wyszywania, grzebania w ziemi i w sieci i wielu innych przyjemnych rzeczy robionych, ot tak, dla siebie. Teraz jest lepiej, bo przyszła wiosna, bo czas nieco przyśpieszył, a za chwilę popędzi w szalonym tempie. I w ogóle ta zieleń działa na mnie niewyobrażalnie stymulująco. I będzie ogrodowo, a potem to się zobaczy ;)
Ale coś jeszcze przyszło mi do głowy. Zanim pójdziemy do ogrodu.
Uwielbiam starocie, a właściwie - bardziej interesuje mnie handel starzyzną, niż starociami przywożonym zza naszej zachodniej granicy, owszem czasem trafi się coś ciekawego, ale zwykle są to przedmioty powojenne, masowe, ciężkie i nie zachwycają. Tym razem jednak uwagę moją przykuł obrazeczek, właściciel-sprzedawca chciał zbyć rameczkę wykonaną przypuszczalnie na początku wieku, w szkole rzemiosła przy jakimś majątku. Rameczka nie pasowała do przedmieścia, tak jak przedmieście nie pasowało do rameczki, ale jej zawartość pasowała do mnie tak. Klyent nasz Pan i stałam się właścicielką tej oto uroczej damulki bez dłuższych nawet negocjacji.
Podobnie jak ona, zadowolona z siebie
z targowiska różności oddaliłam się na przedmieście. Nie jest to dzieło sztuki lecz druczek ulotny wycięty z ?gazety? i naklejony na leciwą tekturkę, ale Jej zadowolenie z siebie i ze zdobyczy bawi mnie i zdecydowanie w tym stanie się z nią utożsamiam. Bo też dumna i blada byłam ze słoja na ogórki, wieszaczka mosiężnego i kufla na damskie piwo, które to zdobycze razem z damulką trafiły do domu i stąd zmiana awatarka :).
A swoją droga mężczyzna, co to wszystko "wie lepiej", częsty typ na starociach, wmówić mi próbował, że kobiety drzewiej piwa nie pijały. Tjjjjaa
Zdecydowanie nie jestem najczęściej piszącą osoba w świecie wirtualnym, ale moje pisanie miało trochę przywrócić mnie chęci wypowiadania się w ogóle. Bo ostatnimi czasy ogarnęło mnie ogólne nicniechcenie, niechcenie do czytania dla przyjemności, bo z obowiązku to czytam, wyszywania, grzebania w ziemi i w sieci i wielu innych przyjemnych rzeczy robionych, ot tak, dla siebie. Teraz jest lepiej, bo przyszła wiosna, bo czas nieco przyśpieszył, a za chwilę popędzi w szalonym tempie. I w ogóle ta zieleń działa na mnie niewyobrażalnie stymulująco. I będzie ogrodowo, a potem to się zobaczy ;)
Ale coś jeszcze przyszło mi do głowy. Zanim pójdziemy do ogrodu.
Uwielbiam starocie, a właściwie - bardziej interesuje mnie handel starzyzną, niż starociami przywożonym zza naszej zachodniej granicy, owszem czasem trafi się coś ciekawego, ale zwykle są to przedmioty powojenne, masowe, ciężkie i nie zachwycają. Tym razem jednak uwagę moją przykuł obrazeczek, właściciel-sprzedawca chciał zbyć rameczkę wykonaną przypuszczalnie na początku wieku, w szkole rzemiosła przy jakimś majątku. Rameczka nie pasowała do przedmieścia, tak jak przedmieście nie pasowało do rameczki, ale jej zawartość pasowała do mnie tak. Klyent nasz Pan i stałam się właścicielką tej oto uroczej damulki bez dłuższych nawet negocjacji.
Podobnie jak ona, zadowolona z siebie
z targowiska różności oddaliłam się na przedmieście. Nie jest to dzieło sztuki lecz druczek ulotny wycięty z ?gazety? i naklejony na leciwą tekturkę, ale Jej zadowolenie z siebie i ze zdobyczy bawi mnie i zdecydowanie w tym stanie się z nią utożsamiam. Bo też dumna i blada byłam ze słoja na ogórki, wieszaczka mosiężnego i kufla na damskie piwo, które to zdobycze razem z damulką trafiły do domu i stąd zmiana awatarka :).
A swoją droga mężczyzna, co to wszystko "wie lepiej", częsty typ na starociach, wmówić mi próbował, że kobiety drzewiej piwa nie pijały. Tjjjjaa
wtorek, 21 kwietnia 2009
W ogrodzie
Tulipany sadzone jesienią, choć wydawało się, że w nadmiarze, teraz takiego wrażenia nie wywołują, kwitną cała mocą cebulek. A siła życia jest w nich niezaprzeczalnie, otóż bowiem ... jesienią zakupiłam byłam, ogarnięta wspomnianą nieco niżej tulipanomanią, daleką jednak na szczęście od tej która opanowała Holandię w dobie Baroku, cebulki tulipanów Rembrandta. Kiedy chciałam je posadzić okazało się, że nie ma ich, nie było, nikt nie widział i nikt nie przemieszczał, choć wszelkie ślady wskazywały na jedynego winnego - Pana Męża, a ten do winy się nie przyznawał. Dałam sobie ostatecznie wmówić - o słodka kobieca naiwności, że musiałam je posadzić, a teraz ogarnięta pomrocznością jasną, kalumnie nieroztropnie rzucam. Kiedy na rabacie rozpoczęły się popisy kwitnienia, dopatrywałam się rembrandtów z całych sił - do dnia, w którym trzeba było wyciągnąć kosiarkę i co??!! Cebulki się znalazły, w ciemnym schowku za kosiarką... Lepiej by było gdyby Pan Mąż spotkał się z rojem pszczół niż z własną żoną... i tu spuszczę zasłonę milczenia.
Co było robić - cebulki posadziłam, mimo więziennych warunków kiełki miały już dorodne i mam nadzieję, że jednak zakwitną.
A w ogrodzie wszystko zieleni się i rozkwita, choć muszę przyznać, że kiedy po sezonie przeglądam zdjęcia ogrodowe, wiosna wydaje się być ubogą krewną lata. Bo tu i ówdzie błyskają łysiny ziemi, drzewa liśćmi jeszcze nie dają ochrony przed wścibskimi spojrzeniami, a część roślin wydaje się być uśpiona słodkim snem wczesnej wiosny, a jest już tak pięknie, kwitnące czereśnie pachną migdałowo sercem owoców i mam o tej porze roku najpiękniejszy widok z okna na biało kwitnące drzewa sąsiadów.
Co było robić - cebulki posadziłam, mimo więziennych warunków kiełki miały już dorodne i mam nadzieję, że jednak zakwitną.
A w ogrodzie wszystko zieleni się i rozkwita, choć muszę przyznać, że kiedy po sezonie przeglądam zdjęcia ogrodowe, wiosna wydaje się być ubogą krewną lata. Bo tu i ówdzie błyskają łysiny ziemi, drzewa liśćmi jeszcze nie dają ochrony przed wścibskimi spojrzeniami, a część roślin wydaje się być uśpiona słodkim snem wczesnej wiosny, a jest już tak pięknie, kwitnące czereśnie pachną migdałowo sercem owoców i mam o tej porze roku najpiękniejszy widok z okna na biało kwitnące drzewa sąsiadów.
wtorek, 10 marca 2009
Zagubieni...
Przeczytałam, jeszcze w grudniu, bardzo szybko, i muszę jeszcze raz i tkwi we mnie ta książka, wbiła się w świadomość i często o niej myślę. I nie tylko dlatego, że jest przejmująca i dotyka spraw niełatwych, ale dlatego, że kazała mi myśleć o Zagubionych .
Bo od kilku lat zbieram ślady pamięci w rodzinie i myślę, że czasem ich już tym męczę, ale części rodzinnych legend i wspomnień wypływają dopiero po jakimś czasie i kolejnych pytaniach. Coś się przypomina, miejsca, ludzie, jakieś drobne fragmenty układanki, drobiazgi, obiektywno-subiektywne fragmenty wspomnień. Czy to, co pamiętają to ich wspomnienia? Czy wspomnienia ich przodków, przesiane przez sito pamięci dzieci i wnuków? Bo na ile moja pamięć, jest moją pamięcią?
Nie mamy wielkich tajemnic i niedomówień, ot po prostu coś się zapomniało, zgubiło, wtedy nie było ważne... I dziś, nawet gdyby było, to próżno tego szukać.
I książka Daniela Mendelsohna uświadomiła mi, że można w gromadzeniu wspomnień dojść tylko do pewnego punktu i dalej jest już mrok niepamięci. Ale chociaż tyle można dla Nich zrobić.
środa, 4 marca 2009
Ach to ty......?
Wydaje się, że już niedługo przyjdzie wiosna, chociaż jeszcze gdzieniegdzie leży śnieg, ale wiosenne kwiaty rwą się na wolność. Mały Człowiek wydał z siebie okrzyk entuzjazmu na widok wybujałych przebiśniegów. Wystrzeliły w ciągu dwóch dni pędy tulipanów, narcyz, do kwitnienie szykuje się pigwowiec i niech kwitnie obficie na ciągnione jesienią z jego owoców treści. Ale.... jeszcze ziemia nie pachnie, a na rowach nie kwitnie podbiał, a to oznacza że na prawdziwą wiosnę przyjdzie jeszcze zaczekać.
Niezrażona tym jednak zrobiłam zielone zakupy, nie do końca przemyślane, i gdyby nie drobina zdrowego rozsądku, to byłabym gotowa już wszystko posadzić.
Niezrażona tym jednak zrobiłam zielone zakupy, nie do końca przemyślane, i gdyby nie drobina zdrowego rozsądku, to byłabym gotowa już wszystko posadzić.
środa, 25 lutego 2009
takie tam chorobowe
Odwiedziła mnie grypa. Miesiąc temu. Z okładem. I chyba jej u mnie dobrze, bo odejść nie chce. Czas mam w związku z jej wizytą wolny i szukam sobie rozrywek. Różnych. Wyszywam, a raczej próbuję dojść końca kwietnemu wieńcowi, zaczętemu trzy lata temu. Po miesiącach zaniechania i próbach porzucenia igły, teraz jestem na etapie muszę skończyć. Nie wiem jak długo.
W przerwach w dzierganiu zmieniłam sosnową komodę na komodę białą.
W pierwszym odruchu chciałam tez tak potraktować stare krzesła, ale ręka mi drgnęła i nie mogłam. Owszem oglądam blogi przeróżne i białe i cóż ze Szwecji i stylizacje rodzime i często gęsto podobają mi się bardzo. A po całych dniach spędzonych w ciemnych pomieszczeniach w pracy, nimi zmęczona też mniej lub bardziej zmierzam do rozjaśnienia części pomieszczeń na przedmieściu, żeby o tej porze roku nie łapała mnie zimowa depresja.
Ale krzeseł zrobiło mi się szkoda. Nie wiem i może brak w tym logiki, ale poczułam, że malując je na biało pozbawiłabym je duszy, wtopiłyby się w jasne wnętrza, a tak kontrastując z nimi, nadają im swoisty porządek i rytm. Najbardziej zaskoczyły mnie w pokoju Małego Człowieka, w którym jak samotny niebiały żagiel wpłynęły na chaos barw i wbrew pozorom były na swoim miejscu, solidne i poważne. I teraz wstępnie wyczyszczone zaczekają pewnie na delikatne lakierowanie i pozwolę im trwać w dostojeństwie lat.
A zatem - sosnowa komoda - proszę bardzo, w czym tylko jej do twarzy, ze starociami - mam problem.
W przerwach w dzierganiu zmieniłam sosnową komodę na komodę białą.
W pierwszym odruchu chciałam tez tak potraktować stare krzesła, ale ręka mi drgnęła i nie mogłam. Owszem oglądam blogi przeróżne i białe i cóż ze Szwecji i stylizacje rodzime i często gęsto podobają mi się bardzo. A po całych dniach spędzonych w ciemnych pomieszczeniach w pracy, nimi zmęczona też mniej lub bardziej zmierzam do rozjaśnienia części pomieszczeń na przedmieściu, żeby o tej porze roku nie łapała mnie zimowa depresja.
Ale krzeseł zrobiło mi się szkoda. Nie wiem i może brak w tym logiki, ale poczułam, że malując je na biało pozbawiłabym je duszy, wtopiłyby się w jasne wnętrza, a tak kontrastując z nimi, nadają im swoisty porządek i rytm. Najbardziej zaskoczyły mnie w pokoju Małego Człowieka, w którym jak samotny niebiały żagiel wpłynęły na chaos barw i wbrew pozorom były na swoim miejscu, solidne i poważne. I teraz wstępnie wyczyszczone zaczekają pewnie na delikatne lakierowanie i pozwolę im trwać w dostojeństwie lat.
A zatem - sosnowa komoda - proszę bardzo, w czym tylko jej do twarzy, ze starociami - mam problem.
poniedziałek, 19 stycznia 2009
nazbyt...
niespiesznie. Czyż nie? Czytam, oglądam a z pisaniem jest jakby.... niespiesznie? Kilka tematów uleciało inne się zdezaktualizowały, jak choćby opowieść nieopowieść o Karli, o której wiem tylko, że była. Świąteczny blask płynie jeszcze niespiesznie przez przedmieście, ale powoli staje się świąt li tylko wspomnieniem. Dobrze mi jednak w niespieszności swojej, kiedy za oknami mróz i śnieg, a sikorki i ich krewni mniej lub bardzie odlegli uwijają się w karmniku. Sielsko tak jakoś…
Subskrybuj:
Posty (Atom)