czwartek, 23 grudnia 2010
czwartek, 9 grudnia 2010
o potrzebie piękna
Najpierw spróbowałam napisać coś o sobie, w jednym słowie, wydawało mi się bowiem, że ktoś kto gromadzi nadmierną ilość zbędnych przedmiotów, jest manelarzem (manelarą w żeńskiej formie), ale okazało się dzięki dobroci gooogli, że manele to styl muzyczny. Zaryzykowałam i choć byłam przekonana, że mała zamiana jednej samogłoski na drugą może być zamianą brzemienną w skutkach (i tu się nie myliłam), ale menlarą też nie jestem. Zdecydowanie jakby? uff??
Tak czy inaczej, podziwiając blogowe życie, nabieram chęci na kompozycyjnie dyspozycyjną przestrzeń własną. Żeby było tak pięknie, fotogenicznie i zdjęcia, żeby można było robić pod dowolnym kątem,a potem je czasem pokazywać? Problem polega na tym, że lgną do mnie rzeczy dawne, czasem nawet i z duszą, ale poranioną. Na targowisku mam poczucie, że muszę je ocalić od zapomnienia, a potem hhm ich brzydota wyłazi z pordzewiałych haków, odrapanej farby etc. A na rewitalizację czasu jakby brak.Stały. Mam na ten przykład lustro, urody wielkiej, kryształowe. Z prostą, lecz ciekawą rama, kupiłam, choć pachniało kurnikiem, było w kolorze ecru. Odrapać, oczyścić, wytruć kołatka i dodać blasku. Niestety pod warstwą białą pokazał się mazerunek i tu już mi zadrżała ręka. I tak sobie stoi odrapane pół na pół. Oglądnęłam go dziś i chyba powieszę, a jak będą pytać to powiem, że tak miało być. Mam też walizkę, w środku cudowna skóra, piękna tkanina i dawna precyzja wykonania, z wierzchu - hmm tak sobie stan. I mydelniczkę, co miała być do emaliowania, ale chyba się nie da ;). A i mam jeszcze taką szafeczkę na wieszanie kubeczków z trzema szufladkami, i wieszaczkami z których cześć już wykręciłam i zaginęły w akcji, ale też jej nie mam kiedy wyczyścić.
Lgną do mnie też rzeczy te, które dawne nie są, a urodę mają dyskusyjna. Co robić, kiedy rozchwianie hormonalne, emocjonalne, stany przed i po pensyjne, mają wpływ niebagatelny na moje wybory. Czasem też do głosu dochodzi umamusiowienie (od czasu do czasu) odbierające resztki zdrowego rozsądku. Ale ad rem.
Przychodzi jednak taki czas, że budzi się we mnie pragnienie stworzenia przestrzeni doskonałej, harmonijnej i stylistycznie jednolitej i mimo najszczerszych chęci......... nie wychodzi. Schowałam już zieloną ceramikę made in Ikea, upchnęłam w szafki porcelanę angielską ze scenami z polowań, indisch blau jakoś mi się z nią nie komponuje. (Z porcelaną angielską było tak. Pan Mąż pojechał do klamociarni nieodległej i dzwoni i mówi "wiesz są te filiżanki, co to je mamy tanie po 2 zł sztuka może wezmę" Jakie filiżanki co my mamy?? - myślę i pytam. No te.... no wiesz, co to Babcia miała - mówi On. AAAAAAAAA to kup. Jak już kupił - to nie te, nie takie i w ogóle jaka Babcia.... Następnym razem jak zadzwonił powiedziałam NIE KUPUJ!!! Kupił miseczkę tak piękną, że wysłałam po resztę, a tej już nie było i bądź tu człowieku mądry!)
Ale. Przestawiam to wszystko co mam i co musiałam kupić i bez czego nie mogłam wyjść i nadal mam szalony eklektyzm. O ile można tak powiedzieć. A potem przychodzi moja psiapsiółka i mówi - wiesz u Ciebie to nawet tego kurzu tak bardzo nie widać, tak masz to wszystko zastawione. Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa ;)
Ps. nawet jak kąt jest dowolny to da się zobaczyć, że nie ja jedna mam skłonności do przedmiotów
Tak czy inaczej, podziwiając blogowe życie, nabieram chęci na kompozycyjnie dyspozycyjną przestrzeń własną. Żeby było tak pięknie, fotogenicznie i zdjęcia, żeby można było robić pod dowolnym kątem,a potem je czasem pokazywać? Problem polega na tym, że lgną do mnie rzeczy dawne, czasem nawet i z duszą, ale poranioną. Na targowisku mam poczucie, że muszę je ocalić od zapomnienia, a potem hhm ich brzydota wyłazi z pordzewiałych haków, odrapanej farby etc. A na rewitalizację czasu jakby brak.Stały. Mam na ten przykład lustro, urody wielkiej, kryształowe. Z prostą, lecz ciekawą rama, kupiłam, choć pachniało kurnikiem, było w kolorze ecru. Odrapać, oczyścić, wytruć kołatka i dodać blasku. Niestety pod warstwą białą pokazał się mazerunek i tu już mi zadrżała ręka. I tak sobie stoi odrapane pół na pół. Oglądnęłam go dziś i chyba powieszę, a jak będą pytać to powiem, że tak miało być. Mam też walizkę, w środku cudowna skóra, piękna tkanina i dawna precyzja wykonania, z wierzchu - hmm tak sobie stan. I mydelniczkę, co miała być do emaliowania, ale chyba się nie da ;). A i mam jeszcze taką szafeczkę na wieszanie kubeczków z trzema szufladkami, i wieszaczkami z których cześć już wykręciłam i zaginęły w akcji, ale też jej nie mam kiedy wyczyścić.
Lgną do mnie też rzeczy te, które dawne nie są, a urodę mają dyskusyjna. Co robić, kiedy rozchwianie hormonalne, emocjonalne, stany przed i po pensyjne, mają wpływ niebagatelny na moje wybory. Czasem też do głosu dochodzi umamusiowienie (od czasu do czasu) odbierające resztki zdrowego rozsądku. Ale ad rem.
Przychodzi jednak taki czas, że budzi się we mnie pragnienie stworzenia przestrzeni doskonałej, harmonijnej i stylistycznie jednolitej i mimo najszczerszych chęci......... nie wychodzi. Schowałam już zieloną ceramikę made in Ikea, upchnęłam w szafki porcelanę angielską ze scenami z polowań, indisch blau jakoś mi się z nią nie komponuje. (Z porcelaną angielską było tak. Pan Mąż pojechał do klamociarni nieodległej i dzwoni i mówi "wiesz są te filiżanki, co to je mamy tanie po 2 zł sztuka może wezmę" Jakie filiżanki co my mamy?? - myślę i pytam. No te.... no wiesz, co to Babcia miała - mówi On. AAAAAAAAA to kup. Jak już kupił - to nie te, nie takie i w ogóle jaka Babcia.... Następnym razem jak zadzwonił powiedziałam NIE KUPUJ!!! Kupił miseczkę tak piękną, że wysłałam po resztę, a tej już nie było i bądź tu człowieku mądry!)
Ale. Przestawiam to wszystko co mam i co musiałam kupić i bez czego nie mogłam wyjść i nadal mam szalony eklektyzm. O ile można tak powiedzieć. A potem przychodzi moja psiapsiółka i mówi - wiesz u Ciebie to nawet tego kurzu tak bardzo nie widać, tak masz to wszystko zastawione. Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa ;)
Ps. nawet jak kąt jest dowolny to da się zobaczyć, że nie ja jedna mam skłonności do przedmiotów
czwartek, 25 listopada 2010
tak sobie
Zdarza mi się ostatnio pobierać nauki w dużym mieście uniwersyteckim. W sobotnie poranki wita mnie gwar dworcowy i zamglone wieże przy rynku. Idę pustawymi ulicami, a za mną raźno stuka mój przeciążony prowincjonalizm. Miasto vitange, przepełnione gośćmi nie zawsze w porę, statystyki rosną, chodniki pokrywa prześniony piątkowy wieczór. Sycę się zimową porą, z niepokojem czekam na wiosnę, kiedy zmuszona będę w procesyjnym uniesieniu iść przepełnionymi ulicami.
Z szyb wystawowych powoli znika Merry i czasem też Christmas, a wypływa szyk nocy sylwestrowej. Nie kupiłam ozdób wcześniej- próżno o nich marzyc dziś. Na świątecznym bazarku, chyba tylko grzaniec nie jest made in China, pewności jednak brak. Brak mi też czasu na dawną niespieszność, brak mi dawnego wielkomiejskiego prowincjonalizmu. Wolałabym, żeby wszystko nie zmieniało się tak szybko.
Z szyb wystawowych powoli znika Merry i czasem też Christmas, a wypływa szyk nocy sylwestrowej. Nie kupiłam ozdób wcześniej- próżno o nich marzyc dziś. Na świątecznym bazarku, chyba tylko grzaniec nie jest made in China, pewności jednak brak. Brak mi też czasu na dawną niespieszność, brak mi dawnego wielkomiejskiego prowincjonalizmu. Wolałabym, żeby wszystko nie zmieniało się tak szybko.
środa, 24 listopada 2010
Było zimno i padał deszcz, kilku sprzedających i niewielu więcej kupujących, w budynku unosił się zapach mocnej kawy "po turecku" i lekko przetrawionego alkoholu - giełda staroci. Na placu skuleni sprzedający, wyjątkowo skłonni do negocjacji cen, chodziliśmy już jakiś czas bardziej nastawieni na oglądanie niż zakupy. Najpierw wpadł mi w oko dzbanek, (secesja? hmmm?) wystawał z przemoczonego kartonu, a obok jeszcze mlecznik i filiżanka. Przykucnęłam i wyciągnęłam kolejną filiżankę. O cenę zapytałam bez przekonania, kształt naczyń kazał się domyślać, że może by wygórowana. O dziwo nie była, grzebałam w kartonie z tym większym zapałem, kiedy wyciągałam pierwszy spodek, cena wzrosła o 5 zł, grzebałam dalej. Ostatecznie kupiłam 6 filiżanek, trzy podstawki, dzbanek do kawy i mlecznik czyli wszystko co miał zbijając cenę o narzucone 5 zł - w sumie za 20 PLN. Zapłaciłam i dokopałam się jeszcze ślicznej musztardówki z odlewanego szkła, ale cena była stanowczo za wysoka, a handlarz mruknął tylko, że ON wie co i za ile można sprzedać. Nie targowałam się, odłożyłam i poszłam sobie.
Dzbanek śniadaniowy na duże śniadanie, filiżanki na zdecydowanie małą kawę i zdaje się wiele osób przy stole. Na brzegach ślady pozłacanej świetności i łagodne girlandy z róż. Patrze na moją zdobycz i nacieszyć się nie mogę. Szczerze mówiąc ani ja ani sprzedający, nie zdawaliśmy sobie sprawy czym się wymieniamy. Sygnatura przeniosła kruchość mojej porcelany w rok 1880.
Dzbanek śniadaniowy na duże śniadanie, filiżanki na zdecydowanie małą kawę i zdaje się wiele osób przy stole. Na brzegach ślady pozłacanej świetności i łagodne girlandy z róż. Patrze na moją zdobycz i nacieszyć się nie mogę. Szczerze mówiąc ani ja ani sprzedający, nie zdawaliśmy sobie sprawy czym się wymieniamy. Sygnatura przeniosła kruchość mojej porcelany w rok 1880.
wtorek, 11 maja 2010
Moi dziadkowie mieli najpiękniejszy ogród na świecie. Umówmy się - dziś nie wygrałby żadnego ogrodniczego konkursu, no może w stylu mocno vintage, choć i tu mam uzasadnione wątpliwości. Dzięki jego szeroko rozumianej oryginalności, nie było w nim żadnych ograniczeń dla dzieci. Ogródek reprezentacyjny - z piwoniami chroniącymi do złego, naparstnicami od czarów, różami na konfitury, kluczykami i paprociami był przed domem, po prawej stronie, pod oknem kuchni, po lewej stronie była studnia nad nią gruszka, a gruszki najlepsze były w zimie, wysuszone i podgrzane na piecu, obok jesion i pod nim takie malutkie drobne pokrzywy.
Za to za domem było dużo bardziej swobodnie, a jedynym ograniczeniem dla buszujących były pokrzywy, dokuczliwe szczególnie wtedy, kiedy spadało się z jabłoni, podkradało maliny, albo młodą marchewkę. Za ogrodem wił się strumień. "Wił się" to bardzo ładne słowo prawda?? Takie malownicze. Strumień kiedyś malowniczy był. Zapewne. W czasach swojej świetności. I wtedy słowo "wił" pasowało do niego lepiej. Za moich czasów strumień kilka razy w roku zalewał część ogrodu. Wiosną było to gwarancja łanu kaczeńców,a późną jesienią obietnicą zimowej ślizgawki. W czasach jednak, kiedy Ewa była mała, strumień stawał się letnim kąpieliskiem i źródłem raków i ryb. Zupa rakowa nie wydawała jej się w związku z tym niczym szczególnym. Francuzi, co to raz przyjechali z wizytą, nad jego brzegiem, ku uciesz miejscowej dzieciarni łapali żaby. Co różnica żaby czy raki.
W moich czasach trzeba było już uważać, żeby do strumienia nie wpaść, bo konsekwencje mogły być straszne, zarówno zdrowotne, jak i społeczne.
Nad strumieniem, rosły wierzby i olchy, rosły też najbardziej kłujące krzaki agrestu, o owocach maleńkich, ale wartych grzechu. Wiosną ich jedzenie mogło mieć konsekwencje straszne, bo jak wiadomo w zielonym agreście są gnieżdżą się maleńkie żaby...
Uwielbiałam to miejsce, w którym bezpiecznie można było mieć najdziksze pomysły, chodzić po drzewach, spadać z nich, drapać sobie nogi i ręce, a jedyną konsekwencją było czasem dłuższe wieczorne siedzenie w balii. Mimo, że pozbawieni wszelkich dobrodziejstw świata współczesnego, byliśmy tam niezwykle szczęśliwi. Choć, kiedy uczyłam się jeździć na rowerze i zjechałam z górki, rozbiłam rower, podrapałam się i pooobijałam niemiłosiernie, to szczęśliwa byłam nieco mniej i nie wiem, czy dlatego, że wszystko mnie bolało czy dlatego, że uszkodziłam ten cud techniki.
Dziś mój ogród nie jest duży, właściwie jest ogródkiem, ciągiem rabat obsadzonych gęsto roślinami, które od lat rosły na przedmieściu, ideałem ogrodowej tęsknoty
Za to za domem było dużo bardziej swobodnie, a jedynym ograniczeniem dla buszujących były pokrzywy, dokuczliwe szczególnie wtedy, kiedy spadało się z jabłoni, podkradało maliny, albo młodą marchewkę. Za ogrodem wił się strumień. "Wił się" to bardzo ładne słowo prawda?? Takie malownicze. Strumień kiedyś malowniczy był. Zapewne. W czasach swojej świetności. I wtedy słowo "wił" pasowało do niego lepiej. Za moich czasów strumień kilka razy w roku zalewał część ogrodu. Wiosną było to gwarancja łanu kaczeńców,a późną jesienią obietnicą zimowej ślizgawki. W czasach jednak, kiedy Ewa była mała, strumień stawał się letnim kąpieliskiem i źródłem raków i ryb. Zupa rakowa nie wydawała jej się w związku z tym niczym szczególnym. Francuzi, co to raz przyjechali z wizytą, nad jego brzegiem, ku uciesz miejscowej dzieciarni łapali żaby. Co różnica żaby czy raki.
W moich czasach trzeba było już uważać, żeby do strumienia nie wpaść, bo konsekwencje mogły być straszne, zarówno zdrowotne, jak i społeczne.
Nad strumieniem, rosły wierzby i olchy, rosły też najbardziej kłujące krzaki agrestu, o owocach maleńkich, ale wartych grzechu. Wiosną ich jedzenie mogło mieć konsekwencje straszne, bo jak wiadomo w zielonym agreście są gnieżdżą się maleńkie żaby...
Uwielbiałam to miejsce, w którym bezpiecznie można było mieć najdziksze pomysły, chodzić po drzewach, spadać z nich, drapać sobie nogi i ręce, a jedyną konsekwencją było czasem dłuższe wieczorne siedzenie w balii. Mimo, że pozbawieni wszelkich dobrodziejstw świata współczesnego, byliśmy tam niezwykle szczęśliwi. Choć, kiedy uczyłam się jeździć na rowerze i zjechałam z górki, rozbiłam rower, podrapałam się i pooobijałam niemiłosiernie, to szczęśliwa byłam nieco mniej i nie wiem, czy dlatego, że wszystko mnie bolało czy dlatego, że uszkodziłam ten cud techniki.
Dziś mój ogród nie jest duży, właściwie jest ogródkiem, ciągiem rabat obsadzonych gęsto roślinami, które od lat rosły na przedmieściu, ideałem ogrodowej tęsknoty
niedziela, 4 kwietnia 2010
niedziela, 31 stycznia 2010
A jednak mi żal....
Za oknami cudowna zima. Z nieba sypie się srebrzysty puch,
migocze pod nogami na ulicach pustawo, kilku sąsiadów odśnieża chodniki przed domami. Ja też. Prosta przyjemność. Wykopałam wąskie ścieżki, do karmników, bo ptaszki uwijają się przez cały dzień i dla tych którzy jutro będą musieli wyjść z domu. Wszystko na nic, bo śnieg tańczy w powietrzu. Ale co tam, tak mi dobrze. W oknach migotały ostatnie światła choinek. Na całej połaci cudny biały śnieg.
A jednak mi żal, że (...) nie suną już sanie
I nie ma już sań, i nie będzie już nigdy.
A żal...
migocze pod nogami na ulicach pustawo, kilku sąsiadów odśnieża chodniki przed domami. Ja też. Prosta przyjemność. Wykopałam wąskie ścieżki, do karmników, bo ptaszki uwijają się przez cały dzień i dla tych którzy jutro będą musieli wyjść z domu. Wszystko na nic, bo śnieg tańczy w powietrzu. Ale co tam, tak mi dobrze. W oknach migotały ostatnie światła choinek. Na całej połaci cudny biały śnieg.
A jednak mi żal, że (...) nie suną już sanie
I nie ma już sań, i nie będzie już nigdy.
A żal...
Subskrybuj:
Posty (Atom)